Każdego kolejnego dnia po 10 kwietnia wydarzała się druga tragedia – rozbiór naszej wspólnoty politycznej, duchowej jedności. Trwa ona do dzisiaj, zbiera druzgoczące żniwo i naznacza piętnem życie publiczne.
Dziewięć
lat temu pod Smoleńskiem doszło do tragiczniej katastrofy. Ale
przecież owego pamiętnego roku doszło nie do jednej, ale do dwóch
potwornych klęsk. Pierwszą było to, co wydarzyło 10 kwietnia w
Rosji. Drugą było to, co stało się w jej następstwie w Polsce.
Pod Smoleńskiem zginęło 96 osób, w tym urzędujący prezydent
wraz z małżonką, ostatni prezydent na uchodźstwie i wielu innych
wysokich funkcjonariuszy państwowych, przedstawiciele wojska,
kościołów i związków wyznaniowych oraz społeczeństwa
obywatelskiego. To bez wątpienie dramat społeczeństwa, ale przede
wszystkim bliskich ofiar. W kolejnych miesiącach doszło jednak do –
kto wie, czy z punktu widzenia państwa nawet nie potworniejszej –
tragedii polegającej na zabójstwie polskiej Wspólnoty,
ostatecznego i głębokiego rozpadu Polski na dwa nienawidzące się
plemiona.
Oczywiście
tej drugiej katastrofy nie mogłoby być bez pierwszej. To ta
pierwsza – przez swoją niezwykłą symbolikę, przez
niewyobrażalny tragizm, przez swego rodzaju nieracjonalność, stała
się podglebiem tej drugiej tragedii.
Winy
za nią nie są wcale rozłożone po równo, ale też nie jest tak,
że ktoś tu jest niewinny. Winę ponoszą nie tylko ci, którzy
prawie od razu złapali za szablę, topór, pióro czy klawiaturę –
co kto miał pod ręką – i włączyli się w polsko-polską wojnę,
ale również ci, którzy się jej ze stoickim spokojem przyglądali,
uznając, że czas uleczy rany, że wszystko wróci do normy, że
znów staniemy się normalnym krajem. Czas minął, ale rany się nie
zagoiły, a my nie zmądrzeliśmy ani nie znormalnieliśmy.
Daliśmy
się bowiem zaszantażować obu stronom. Jedna od początku
twierdziła, że oto doszło do zbrodni, ponieważ na terytorium
rosyjskim zamordowano polskiego prezydenta, trzeba więc nie tylko
dojść do prawdy, ale przede wszystkim rozliczyć wówczas
rządzących – z Donaldem Tuskiem na czele – za mniej lub
bardziej świadomy udział w spisku na życie pasażerów lotu do
Smoleńska.
Z
drugiej strony mieliśmy równie grubymi nićmi szytą narrację o
winnych katastrofie bliźniakach – jeden pijany wraz z pijanym
dowódcą sił powietrznych naraził życie swoje i pasażerów tylko
dlatego, że lądować kazał mu drugi bliźniak
Duża
odpowiedzialność spada na tych, którzy dzierżyli wówczas stery
władzy, bo to oni mają narzędzia, by działać w odpowiedni
sposób. Kłopot w tym, że sytuacja całkowicie przerosła Donalda
Tuska, który chyba nie docenił powagi wydarzeń, ani tego, że
każda jego decyzja będzie miała później kolosalne konsekwencje.
Ówczesny premier uznał, że wystarczy zorganizować piękne
uroczystości pogrzebowe, by spełnić wymóg przyzwoitości.
Dziś
jednak wiemy, jak katastrofalnym i brzemiennym w skutki błędem było
pozostawienie Rosjanom identyfikacji i sekcji zwłok, co później
sprowadziło na wiele rodzin koszmar ekshumacji i pytań, czy w
grobie leżą szczątki bliskiej osoby. Nie wynikało to zapewne ze
złej woli, ale chęci jak najszybszego zakończenia tych procedur i
oddania trumien rodzinom, ale też z braku doświadczenia. Obie
strony patrzyły na siebie nieufnie, ale w sytuacji tak ciężkiej
politycznej wojny każdy szczegół urastał do olbrzymiej rangi,
każde zaniechanie rodziło pytania o złą wolę, czy wręcz
zacieranie śladów zbrodni.
Tym
bardziej że w kolejnych dniach Platforma Obywatelska popełniła
inny straszliwy błąd: nie pomyślała, by podzielić się
stanowiskami, które zostały zwolnione w wyniku śmierci członków
delegacji z PiS. Tuskowi zabrakło wyobraźni, by zdecydować się na
to, by któryś z ważnych urzędów oddać ówczesnej opozycji.
Owszem, konstytucja nakazywała przeprowadzić wybory prezydenckie w
ciągu trzech miesięcy, ale nigdzie nie było powiedziane, że
należy wszystkie stanowiska obsadzić własnymi ludźmi. W efekcie
druga strona uznała, że Platforma jest beneficjentem tej katastrofy
– przejęła urząd prezydenta, rzecznika praw obywatelskich,
prezesa NBP, a następnie kolejne urzędy, które były obsadzane
dzięki uzyskaniu takiej przewagi. Być może zapał, z którym PiS
po zwycięstwie w 2015 roku czyścił wszystkie urzędy, był
odreagowaniem właśnie tamtej smoleńskiej traumy, która
przyczyniła się do tak głębokich podziałów.
Totalna
wojna, która wybuchła po 10 kwietnia, a więc nasza druga narodowa
katastrofa smoleńska, uniemożliwiła wyciągnięcie wniosków z tej
pierwszej. Z powodów politycznych bała się to zrobić Platforma,
bo wówczas oskarżyłaby samą siebie za to, co zdarzyło się w
Smoleńsku. PiS, gdy wygrał wybory, też nie potrafił tego zrobić.
Postawił Smoleńsk obok wielkich narodowych symboli, w szeregu obok
żołnierzy wyklętych, powstańców warszawskich, oficerów
zamordowanych w Katyniu. Jako rezerwuar patriotycznych i politycznych
wzruszeń. Ale nie zrobił nic, by te klęski nie spotkały nas w
przyszłości. Dzisiejsi oponenci Prawa i Sprawiedliwości nie mają
w ogóle takich ambicji, gdyż horyzont ich działań nie wychodzi
poza moment odsunięcia PiS od władzy. Dlatego też druga katastrofa
smoleńska trwa, zbiera druzgoczące żniwo i naznacza piętnem nasze
życie publiczne.
Bogdan
Koral Konikowski